Ten artykuł możesz także odsłuchać!
Przyznaje się do skłonności do pracoholizmu. Współzałożony przez niego trzydzieści lat temu zespół Elektryczne Gitary to klasyka polskiej muzyki rockowej. Współpracuje również z innymi zespołami, nagrywa albumy solowe i gościnnie występuje w filmach. Jednocześnie jako neurolog zajmuje się leczeniem pacjentów z zaburzeniami ruchowymi oraz wykłada na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym.
Z Jakubem Sienkiewiczem spotykam się w jego domu na warszawskich Starych Bielanach. Daleko od centrum, ale za to z pięknymi brukowanymi ulicami i świecącymi już o tej porze latarniami gazowymi. W okolicy czuć artystyczną, elegancką i nieco dekadencką atmosferę, co podkreślają kawiarnie inspirowane Francją czy też znajdujący się nieopodal dom Kory i Kamila Sipowiczów ozdobiony okazałym neonem z cytatem z piosenki „Anioł” Maanamu. Jakub Sienkiewicz otwiera drzwi do nobliwie wyglądającej willi, jakich jeszcze całkiem sporo można znaleźć w tej okolicy i zaprasza do saloniku z imponującym piecem kaflowym.
Odkrywaj jeszcze więcej i częściej. Kupując prenumeratę, gwarantujesz sobie dostęp do solidnej dawki harvardzkiej wiedzy. Miej pewność, że nic cię nie ominie.
– Czy podać płyny? – pyta na rozpoczęcie rozmowy gospodarz, muzyk i lekarz w jednym, a ja decyduję się na kawę. Kiedy lider Elektrycznych Gitar znika w kuchni, od razu podchodzę do jego półki z płytami, by obejrzeć, czego słucha jeden z najbardziej znanych muzyków w Polsce. Zauważam m.in. dużo Johna Zorna, ale też Toma Waitsa, który w filmie „Kawa i papierosy” Jima Jarmuscha sam twierdzi, że jest jednocześnie lekarzem i muzykiem. Kiedy gospodarz wraca z kawą, postanawiam zacząć właśnie od pytania o jego dwie kariery.
Czego muzyk może nauczyć się od lekarza, a lekarz od muzyka?
Podstawowa nauka to: nie łapać wielu srok za ogon. Znacznie lepiej jest wykonywać kilka rzeczy dobrze niż wiele byle jak. Mimo to od początku kariery byłem skazany na dwuzawodowość, ponieważ nie umiałem rozstać się ani z medycyną, ani później z estradą, choć w pewnym momencie wydawało mi się, że tego chciałem.
W roku 2006 miałem taki pomysł, by zakończyć współpracę z zespołem Elektryczne Gitary i skoncentrować się na pracy naukowej. Wróciłem więc na uczelnię, ale okazało się to nietrafionym pomysłem. Po sześciu latach okazało się, że chęć łączenia dwóch odległych od siebie zawodów jest w moim przypadku tak silna, że ostatecznie się poddałem. W końcu ani nie rozwiązałem zespołu, ani nie zrezygnowałem z medycyny. Na WUM zachowałem natomiast tylko zajęcia fakultatywne.
Co w pracy muzyka okazało się dla pana tak ważne, że nie umiał pan tego porzucić?
Zrozumiałem, że znajdowałem w estradzie coraz większą przyjemność. Okazało się, że kiedy pojawia się konkretne, tematyczne zamówienie, np. na ścieżkę dźwiękową do filmu, jestem w stanie dość szybko wywiązać się z zadania. Co więcej, z czasem przychodzi mi to coraz łatwiej. Również obecność na scenie z czasem dawała mi coraz większą radość. Im dłużej byłem na estradzie, tym było to dla mnie łatwiejsze.
Tym bardziej, że moja działalność estradowa znacznie się urozmaiciła dokładnie w momencie, w którym zamierzałem ją odpuścić – zacząłem współpracować ze scenami literacko‑muzycznymi czy kabaretowymi. Dawało mi to tak dużą odskocznię od występów typowo popkulturowych, że nie potrafiłem z tego zrezygnować. Ostatecznie zdecydowałem się prowadzić praktykę lekarską w takim zakresie, na jaki pozwala mi estrada.
Jaka jest pańska recepta na umiejętne godzenie z sobą dwóch światów?
Cały sekret tkwi w wyznaczaniu sobie granic. Musiałem w pewnym momencie zdecydować, na ile mam ochotę zajmować się poszczególnymi dziedzinami. Umiałem więc zrezygnować z prowadzenia zajęć dydaktycznych na uczelni, ale już nie z pracy z pacjentem, która jest moim ulubionym elementem zawodu lekarza. Studia podjąłem na początku lat 80. i już wtedy pisałem piosenki do szuflady, ale nie spodziewałem się, że kiedykolwiek ujrzą światło dzienne. Mimo to, czasem nagrywałem pojedyncze utwory na kasety, które potem były przegrywane w tzw. drugim obiegu, co pozwalało mi na granie niewielkich recitali w prywatnych mieszkaniach. Niemniej, nie wyobrażałem sobie wtedy, że z muzyki mógłbym uczynić swój główny zawód. Dlatego skończyłem studia, zrobiłem specjalizację i obroniłem doktorat. Dopiero w roku 1989 nadszedł moment, w którym mogłem zanieść moje utwory do dowolnego wydawcy i nie trzeba było przejmować się cenzurą. Co więcej, kilku wydawców autentycznie zainteresowało się moją muzyką i wręcz mogłem między nimi wybierać.
Skoro wspomniał pan o cenzurze, to zatrzymajmy się na moment przy tym wątku. Pańskie utwory pełne są rozmaitych odniesień i ironicznego humoru. Czy uważa pan, że w czasach, gdy nie istnieje urząd cenzora, polska publiczność wciąż ceni aluzje i potrafi czytać między wierszami?
Niewątpliwie zmniejszyło się zapotrzebowanie na piosenkę literacką. Nie ma dziś potrzeby formułowania komunikatów między wierszami. Wręcz przeciwnie, mamy media społecznościowe, w których każdy może wypowiadać się, jak tylko chce. Często w sposób, który wypadałoby moderować. Sama piosenka autorska zawsze pełniła natomiast funkcję kodu kulturowego spajającego pewne środowiska, a także nośnika kultury niezależnej. Obecnie utraciła tę funkcję i dziś tylko starsza widownia interesuje się kameralną sceną piosenki, której pozostała już tylko funkcja artystyczna. W pewien podoba mi się ta sytuacja, bo przypomina mi lata 80., gdy spotykaliśmy się w małym gronie, a utwory krążyły w „drugim obiegu”.
Na pewno nie wykonuję utworów gromadzących publiczność porównywalnej pod względem liczebności choćby tą przyciąganą przez np. disco polo. Nawet koncerty Elektrycznych Gitar, opierających swój repertuar na utworach bardzo dobrze wypromowanych, nie przyciągają tak licznej publiki jak młodzi, popularni w danej chwili wykonawcy. W występach solowych cenię natomiast całkowitą wolność wyboru repertuaru i prezentowania moich poglądów, podczas gdy w Elektrycznych Gitarach – ze względu na rozbieżność poglądów między członkami zespołu – rezygnujemy z poruszania w utworach określonych tematów.
Jak udaje się panom z powodzeniem funkcjonować przez lata w grupie tak zróżnicowanej światopoglądowo?
Oczywiście tarcia są nieuchronne, ale wzajemny szacunek sprawia, że nigdy nie skończyły się groźbą rozbicia zespołu. Wszyscy wychodzimy z założenia, że zostawiamy sobie przestrzeń i nie próbujemy się nawzajem dominować. Zespół muzyczny jest bardzo nietypowym miejscem pracy, choć jednocześnie istnieje cały szereg niepisanych reguł określających wzajemne relacje poszczególnych członków.
Jak wobec tego nie pogubić się w różnorodnym zespole? Należy z pewnością jak najmniej wtrącać się w to, co robią inni ludzie, wzmacniać ich pozytywne cechy i wykorzystywać kreatywność. Chodzi o wykorzystywanie tego, co ludziach najlepsze. W branży muzycznej menedżer ingerujący w twórczość swoich podopiecznych robi bardzo źle i na ogół kiepsko na tym wychodzi.
O czym marzy człowiek spełniony zarówno na polu muzyki jak i medycyny?
W mojej sytuacji plany ograniczają się do powolnego zakończenia mojej działalności, a więc ograniczenia praktyki lekarskiej, a także działalność estradową do koncertów sprawiających mi największą przyjemność. Chciałbym z wiekiem wciąż odczuwać przyjemność z tego, co robię, a jednocześnie nie popadać w pracoholizm, do czego mam tendencje. Ratunkiem jest tutaj coś, co można nazwać przewijaniem filmu do przodu. Staram się mianowicie wyobrażać sobie, co się stanie, jeśli nie opanuję kompulsywnego wchodzenia w obowiązki. To bardzo skuteczna metoda.