Osoby nielegalnie udostępniające filmy i te, które walczą z tym procederem, od dekad uczestniczą w wyścigu zbrojeń. O to, jakie straty powoduje łamanie licencji i jak za pomocą najnowszych technologii można się przed tym bronić, zapytaliśmy Rafała Radawca (CEO) i Krzysztofa Kołodziejczyka (CTO) z firmy Vestigit.
Partnerem materiału jest Vestigit.

Zdawać by się mogło, że w dobie serwisów streamingowych, posiadających niemal wszystkie filmy, problem nielegalnego wideo należy do przeszłości. Jak częstym procederem jest piractwo i jakie firmy są najczęściej narażone na straty?

R.R.: Piractwo rośnie wraz z ilością materiałów udostępnianych użytkownikom. Platformy OTT, takie jak Netflix czy Hulu, miały być odpowiedzią na płatną telewizję cyfrową. Miały oferować konsumentom zasoby w wygodny sposób i za niewielką cenę. Niestety, spora ilość tych platform doprowadziła do fenomenu, który można nazwać wojną streamingową – każdy serwis wykupuje na wyłączność określone filmy i seriale oraz tworzy własne produkcje. Ostatecznie użytkownik, chcąc mieć dostęp do oferty wielu platform, musiałby płacić określoną liczbę abonamentów, co znacznie podnosi koszty. To powoduje, że użytkownicy oglądają część kontentu przez subskrybowane platformy, a pozostałą część znajdują w nielegalnych źródłach. Jednak skutki piractwa najbardziej odczuwają serwisy udostępniające wydarzenia na żywo. Użytkownicy nie chcą płacić za jednorazowe oglądanie zawodów sportowych, a tym bardziej za okresową subskrypcję. Korzystają więc z rozwiązań w postaci nielegalnych źródeł transmisji, które z łatwością można znaleźć w sieci. Z tym problemem boryka się chociażby Konfederacja Sztuk Walki, która transmituje zawody MMA (Mixed Martial Arts – mieszane sztuki walki). Można je oglądać, wykupując abonament lub w trybie pay‑per‑view, czyli płacić za transmisję jednego wydarzenia. Niestety, transmitowane przez KSW materiały można nielegalnie obejrzeć na Facebooku i innych portalach społecznościowych, z czego wynikają olbrzymie straty dla firmy. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku transmisji piłki nożnej w telewizji na żywo. Przed rozpoczęciem sezonu rozgrywek kluby piłkarskie sprzedają prawa telewizyjne różnym operatorom, którzy później udostępniają mecze użytkownikom. Jeśli streaming meczu jest kradziony, operatorzy, którzy wykupili te prawa, tracą niebagatelne sumy.
Czy można w łatwy sposób rozróżnić treści legalne od nielegalnych z poziomu użytkownika?
R.R.: Nie do końca i to rodzi kolejny problem. Kiedyś, by zasłużyć sobie na niechlubne miano pirata, trzeba było ściągnąć film w usłudze P2P. Dziś, żeby obejrzeć taki film, wystarczy wpisać w wyszukiwarce odpowiednie pytanie i uruchomić jeden z tysięcy dostępnych odtwarzaczy internetowych. Niektóre z nich mają mikropłatności. To powoduje, że użytkownicy myślą: „skoro zapłaciłem, to korzystam legalnie”. Tymczasem płacą serwisom za nielegalne treści.
Dlaczego tak trudno walczyć z piractwem i jakie obecnie istnieją na to metody?

K.K.: Z piractwem jest bardzo podobnie jak z bezpieczeństwem komputerów. Ludzie, którzy walczą z piractwem, zawsze są krok za tymi, którzy czerpią zyski z tego procederu. Dopiero kiedy jakaś treść zostanie udostępniona, szczególnie jeżeli to jest nowy sposób udostępniania, jesteśmy w stanie zacząć szukać rozwiązań, metod przeciwdziałania temu procederowi.
Nielegalne dystrybuowanie treści utrudniają takie rozwiązania, jak: DRM (Digital Rights Management) – system oparty na mechanizmach kryptograficznych – czy watermarking (znak wodny). Niestety, systemy te nie są wolne od słabości, co sprawia, że ich znaczenie słabnie wraz z ich realną skutecznością. Można powiedzieć, że uczestniczymy w wyścigu zbrojeń. Głównym problemem jest ostatni element, czyli użytkownik końcowy, który ma dostęp do odszyfrowanego obrazu. Wcześniejsza ścieżka przesyłu sygnału jest zabezpieczona szyfrem. Największym wyzwaniem są metody wykorzystywane przez piratów, polegające na zgrywaniu obrazu z ekranu, nagrywanie go zewnętrzną kamerą lub przechwytywanie sygnału HDMI. Firma Vestigit stara się walczyć przede wszystkim z tą właśnie metodą.
Na czym polega państwa rozwiązanie?
K.K.: Nasze narzędzie korzysta z metody watermarkingu. Jeżeli wykryjemy, że ktoś transmituje film czy inny przekaz nielegalnie, to największą trudnością staje się zidentyfikowanie źródła tego przekazu. Każdy odbiorca, również pirat udostępniający nielegalnie transmisję, otrzymuje ten sam sygnał – dokładnie ten sam film lub to samo wydarzenie sportowe. Nie ma możliwości odczytania, który z subskrybentów przekazuje treść. Rozwiązanie watermarkingu polega na tym, że każdy odbiorca otrzymuje unikatowy identyfikator, który jest dodawany do treści. Nie sposób dostrzec gołym okiem tego identyfikatora – dopiero po dokonaniu analizy za pomocą specjalnego programu jesteśmy w stanie wyodrębnić znak wodny i na tej podstawie stwierdzić, dla którego z legalnych odbiorców ta treść została przeznaczona i w konsekwencji – który użytkownik łamie prawo.
Wyścig zbrojeń przejawia się również tym, że szukamy luk w obronie przeciwnika. Jakie słabe strony może mieć technologia watermarkingu?
K.K.: Do rozróżnienia każdego z miliona użytkowników musimy po stronie klienta umieścić algorytm, który nada unikatowy znak. Pirat, który wie, czego szuka, może odczytać tę zakodowaną informację i usunąć znak. Jak to zrobić? Wystarczy nabyć kilka subskrypcji na danym portalu OTT i porównać treść płynącą z rożnych kont. Wykryte różnice pomiędzy tymi przekazami mogą wynikać wyłącznie ze znaku wodnego. Wyjątkowość naszego rozwiązania polega przede wszystkim na tym, że korzystamy z takich mechanizmów jak sztuczna inteligencja, która pozwala na odtworzenie informacji o tym, który klucz został wykorzystany do wygenerowania tego znaku wodnego, nawet jeżeli został on częściowo usunięty przez pirata. Poza tym duża część procesów wchodzących w skład rozwiązania przeniesiona została z odtwarzacza (playera), gdzie nakładany jest znak wodny, na serwer, gdzie wykonywana jest cała analiza, a gdzie piraci nie mają dostępu.
W znakach wodnych potrzebujemy zapisać taką ilość danych, żeby jednoznacznie odróżnić każdego klienta. Dzięki zastosowaniu sztucznej inteligencji ilość tych danych jest znacznie mniejsza niż w innych rozwiązaniach. Dzięki temu nawet jeżeli usunie się część takiego kodu, to znak pozostaje czytelny. To tak jak z liniami papilarnymi. Nawet jeśli odcisk palca nie będzie kompletny, to dzięki zaawansowanym metodom analitycznym jesteśmy w stanie go odtworzyć i skutecznie zidentyfikować źródło wycieku nielegalnego filmu. Z tej analogii wzięła się nazwa naszej firmy. Vestigium z łaciny oznacza „ślad” lub „trop”.
Jaką drogę pokonał państwa start‑up i na jakim etapie teraz się znajduje?
R.R.: Pierwsze rozmowy na temat znakowania i zabezpieczenia treści rozpoczęły się dwa lata temu. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy jesteśmy w stanie podjąć się tego działania i znaleźć przewagę nad innymi rozwiązaniami. Następnie rozpoczął się mozolny proces pisania wniosku do NCBiR na finansowanie. Korzystaliśmy z Programu Operacyjnego Innowacyjny Rozwój. W każdym zadaniu na każdym z etapów trzeba opisać problem technologiczny, który chce się rozwiązać, przebieg prac, jakie będą prowadzone, kamienie milowe, które chcemy osiągnąć, i to, jak będziemy reagować na zmieniający się rynek, technologie i jakie będziemy wprowadzali plany naprawcze.
Nasza praca koncepcyjna została bardzo pozytywnie oceniona i otrzymaliśmy dofinansowanie z NCBiR. Pracę zaczęliśmy dwa miesiące temu. Na stworzenie produktu daliśmy sobie około 19 miesięcy. Ten czas został skrócony do minimum, żeby dostosować się do zmieniającego się dynamicznie rynku. Sama ścieżka weryfikacji wniosku NCBiR jest również długa ze względu na to, że złożonych wniosków jest wiele i wnioski te są bardzo restrykcyjnie oceniane.
Obecnie jesteśmy w fazie pisania samego programu i szukania inwestorów oraz partnerów do współpracy, którzy już na tym etapie byliby zainteresowani kontaktem z nami. Uważamy, że nie jest sztuką stworzenie produktu według naszej wizji od początku do końca, którego potem nikt nie będzie chciał. Już na tym etapie chcemy rozmawiać z potencjalnymi partnerami, poznać ich potrzeby i iteracyjnie dostosowywać produkt do oczekiwań rynku. Na ten moment możemy się pochwalić bardzo pozytywnym wstępnym feedbackiem od naszych potencjalnych klientów i partnerów, z którymi prowadzimy rozmowy, nie zamykamy się jednak na żadne nowe kontakty, które mogą przyczynić się do zwiększenia dynamiki naszych działań i późniejszej komercjalizacji wytwarzanego produktu.