W dzisiejszych czasach coraz bardziej zależy nam na osiągnięciu stanu spełnienia, subiektywnego dobrostanu, zadowolenia czy satysfakcji. Czy żyjemy w kulturze, która wytwarza presję na bycie szczęśliwym?
Ludzie zawsze pragnęli być szczęśliwi niezależnie od tego, w jakich żyli czasach, kulturze czy miejscu na świecie. Problem polega na tym, że szczęście to rozumiemy na dwa różne sposoby, z których każdy odmiennie decyduje o wartości życia. Jedni dążą do szczęścia rozumianego jako sens życia. I w związku z tym przywiązują mniejszą wagę np. do przykrości, jakie mogą ich spotkać na drodze do odkrycia celu życia, a skupiają się raczej na budowaniu swojego życiorysu w spójny i sensowny sposób. Inni rozumieją szczęście w sposób hedonistyczny. Dla nich jest ono po prostu maksymalizowaniem przyjemności i minimalizowaniem przykrości bez względu na to, czy ta kolekcja życiowych rozkoszy układa się w jakąś sensowną całość czy nie. Jedni i drudzy w istocie dążą do tego, żeby ich życie miało możliwie największą wartość.
Zgadzam się, że żyjemy w kulturze szczęścia, pod warunkiem jednak, że mówimy o tym hedonistycznym rodzaju. Były jednak takie okresy w historii oraz takie miejsca na świecie i kultury, w których ludzie przywiązywali większą wagę do sensu życia niż do maksymalizowania przyjemności.
Czy można zatem jakoś zobiektywizować szczęście, a wręcz je mierzyć? Czy jeżeli dwie osoby subiektywnie twierdzą, że czują się zadowolone z życia, to znaczy, że obiektywnie można je uznać za równie szczęśliwe?
Niekoniecznie. W latach 80. zaczęły pojawiać się liczne badania i wskaźniki dotyczące dobrostanu psychicznego i jakości życia. Wynikało z nich najczęściej, że subiektywne poczucie szczęścia lub ogólne zadowolenie z życia dosyć słabo związane są z obiektywną jakością życia, mierzoną np. poziomem wykształcenia, wysokością dochodów, wiekiem czy diagnozowanym stanem zdrowia. Wtedy wpadłem na pomysł, że dobrostan psychiczny nie jest jednowymiarowy, lecz składa się z warstw. Stąd nazwa – cebulowa teoria szczęścia. Na najgłębszym poziomie o szczęściu człowieka decyduje wola życia – ta warstwa jest niewzruszalna i niewrażliwa na zmiany w dochodach czy stanie zdrowia itd. Kolejną warstwą jest poczucie szczęścia i zadowolenie z życia. To swego rodzaju „szczęście właściwe”, które jest najczęściej przedmiotem badań. Najbardziej zewnętrzną warstwę tworzą bieżące doświadczenia afektywne oraz satysfakcje cząstkowe, wśród których znajdziemy takie czynniki, jak: zadowolenie z pracy, małżeństwa, zarobków, z miejsca zamieszkania. Ta zewnętrzna warstwa jest najbardziej reaktywna. Kiedy pogarsza się nasza sytuacja zawodowa, spada nasze zadowolenie z pracy. Gdy zmniejszają się dochody, obniża się subiektywne zadowolenie z sytuacji finansowej. Kłótnia z żoną powoduje zmianę w zadowoleniu z małżeństwa. Gdy jednak przestajemy się kłócić, to automatycznie stajemy się bardziej zadowoleni itd. Czynniki afektywne wpływają też na ogólne poczucie zadowolenia z życia. W ten sposób pośrednia warstwa – ogólny dobrostan psychiczny – jest zawsze między młotem i kowadłem: stabilizowana wolą życia i wstrząsana zdarzeniami w zewnętrznym wymiarze satysfakcji cząstkowych. Pośrednia warstwa jest więc zależna od obiektywnych wskaźników, wśród których jest też zasobność portfela. Dlatego pieniądze mają jakiś wpływ na ogólne zadowolenie z życia, ale jest on, oczywiście, słabszy niż oddziaływanie pieniędzy na zadowolenie z własnej sytuacji finansowej.
W cebulowej teorii szczęścia jest jeszcze jedno istotne założenie – teza o złudzeniu hedonistycznym. Polega ona na tym, że jeśli ktoś już zaspokoił swoje potrzeby i osiągnął swój naturalny poziom dobrostanu, a oczekuje, że dzięki większej ilości pieniędzy, kolejnym kupowanym samochodom, mieszkaniom czy wakacjom poczuje się jeszcze bardziej szczęśliwy, myli się. I choć zamiana gorszego auta na lepsze sprawi, że przez jakiś czas będzie żył w euforii, ale ten stan nie potrwa długo. Po chwili uzna, że nowy nabytek jest czymś absolutnie naturalnym, a wtedy przestanie być dodatkowym źródłem zadowolenia z życia. A więc jeśli wydaje nam się, że kolejne coraz droższe rzeczy materialne uczynią nas szczęśliwszymi, to padliśmy ofiarą wspomnianego złudzenia hedonistycznego.
Niektórzy badacze twierdzą, że o sukcesie danego kraju nie świadczy wcale wskaźnik PKB per capita, tylko właśnie subiektywny dobrostan obywateli. Czy szczęście rzeczywiście jest wskaźnikiem, który może zastąpić obecnie królujący PKB, czy też są może jakieś inne mierniki rozwoju, które warto rozważyć?
Istnieje kilka klasycznych miar ekonomicznych, takich jak produkt narodowy brutto (PNB) czy produkt krajowy brutto (PKB), ale pojawiają się też inne mierniki, wśród których warto wyróżnić wskaźnik społecznego rozwoju (HDI), mierzony przez Organizację Narodów Zjednoczonych. W istocie chodzi zawsze o to samo: możliwie precyzyjne zmierzenie jakości życia ludzi na jakimś obszarze czy wręcz na całym świecie. W ostatnich latach widać jednak wzrost zainteresowania subiektywnymi miernikami jakości życia, także w środowisku ekonomistów.
Poczucie szczęścia można mierzyć w różny sposób. Poczynając od ogólnych pytań typu: „Czy jest Pan/Pani szczęśliwy/a i w jakim stopniu?”, aż po próbę podsumowania jakości własnego życia. Podstawową miarą stosowaną od kilku lat przez Gallupa, organizację, która prowadzi najszersze badania, bo na próbie liczącej aż ponad 160 państw, jest skala (lub drabinka) Cantrila. Ta opublikowana w 1965 roku miara zaczyna się od 0, które oznacza najmarniejsze życie, jakie można sobie wyobrazić, i dochodzi do 10 – synonimu życia idealnego.
Jaka jest zależność między szczęściem a innymi miarami, np. odnoszącymi się do sukcesu ekonomicznego? Czy ludzie są szczęśliwsi, bo są bogatsi, czy też odwrotnie: ludzie szczęśliwi są bardziej twórczy i efektywni w pracy, a przez to stają się bardziej zamożni?
Badania Instytutu Gallupa pokazują, że istnieją niezwykle silne korelacje między różnymi subiektywnymi wskaźnikami odnoszącymi się do zadowolenia. Jeśli spytamy osoby mieszkające na danym obszarze o to, czy są szczęśliwe, dotykając szczegółowo takich kwestii, jak: apetyt na życie, zadowolenie ze stanu własnego zdrowia, sytuacji finansowej, sytuacji w kraju, satysfakcji z posiadanych relacji społecznych: rodzinnych, przyjacielskich, satysfakcji z całego dotychczasowego życia, to okaże się, że te miary najczęściej idą ze sobą w parze. Ponadto wskaźniki te korelują też z bardzo obiektywnymi, twardymi miernikami takimi jak zamożność, mierzona wielkością dochodów poszczególnych osób czy gospodarstw domowych, w poszczególnych krajach.
Szczęście przyczynia się do wzrostu produktywności także w wymiarze finansowym, ale dopiero u człowieka, który osiągnął już pewien poziom zaspokojenia swoich potrzeb, przynajmniej tych z dołu i środka piramidy Masłowa. Taki człowiek nie martwi się o to, czy będzie miał co jeść, czy nie zmarznie, nie zmoknie, ma poczucie bezpieczeństwa i zaspokoił już swoje potrzeby fizjologiczne. Gdy te warunki są spełnione, o tym, jak będzie wyglądało jego życie, a więc także to, czy będzie się rozwijał w wymiarze materialnym, decyduje to, na ile jest zadowolony z życia, czyli poziom dobrostanu psychicznego. Dla ludzi, którzy nie zaspokoili jeszcze podstawowych potrzeb, zarówno tych biologicznych, jak i społecznych, pieniądze mają ogromne znaczenie, gdyż przyczyniają się do spełnienia najistotniejszych wewnętrznych pragnień i generują szczęście.
Szczęśliwi Polacy mogli liczyć na szybszy wzrost dobrobytu, tzn. ich dochody rosły w późniejszym okresie znacznie szybciej niż tych mniej usatysfakcjonowanych.
Z moich badań wynika, że zależność między zamożnością i poczuciem szczęścia jest zupełnie inna u bogatych i u biednych. W przypadku ubogich, niezależnie czy mówimy o jednostkach czy całych społeczeństwach, pieniądze pozwalają osiągnąć szczęście, natomiast jeśli chodzi o bogatych, to szczęście pozwala dojść do dodatkowych pieniędzy. W im większym stopniu majątek pozwoli zaspokoić nam nasze potrzeby, tym bardziej stajemy się szczęśliwi i dzieje się tak aż do momentu zaspokojenia potrzeb podstawowych. Dalej relacja się zmienia: po przekroczeniu tego poziomu szczęśliwsi mają szansę bogacić się szybciej niż osoby mniej szczęśliwe. Choć i jedni, i drudzy już zaspokoili podstawowe potrzeby, to szczęśliwsi urodzili się z silniejszą wolą życia. Ci drudzy mają już właściwie wszystko, co niezbędne do życia, a mimo to wciąż są niezadowoleni i nie tryskają optymizmem. Mają więc małą szansę, aby kontynuować bogacenie się, podczas gdy ci pierwsi mogą z czasem zdobyć jacht i zmieniać samochód na coraz to wyższej klasy co kilka lat. Warto być szczęśliwym, bo takim ludziom wiedzie się po prostu lepiej, zarówno jeżeli chodzi o sytuację materialną, jak i relacje społeczne. Świadczą o tym dane „Diagnozy społecznej”, w ramach której śledzimy losy tych samych ludzi już od 11 lat. Wynika z niej m.in. to, że osoby samotne, które były szczęśliwsze na początku tego wieku, miały dwukrotnie większą szansę na znalezienie stałego partnera w kolejnych latach niż mający mniejsze poczucie satysfakcji z życia. Szczęśliwi Polacy mogli liczyć na szybszy wzrost dobrobytu, tzn. ich dochody rosły w późniejszym okresie znacznie szybciej niż tych mniej usatysfakcjonowanych.
Jak na mapie światowej szczęśliwości wygląda Polska?
Jeśli chodzi o najczęściej wykorzystywany wskaźnik, czyli ogólny dobrostan psychiczny w postaci zadowolenia z całego dotychczasowego życia, to jest on u nas bardzo zbliżony do grupy krajów wysoko rozwiniętych i zarazem szczęśliwych. Większość Polaków osiągnęło poziom zaspokojenia podstawowych potrzeb. Nic więc dziwnego, że w 2011 roku pobiliśmy rekord, jeżeli chodzi o odsetek szczęśliwych rodaków. Aż 80% deklarowało, że są szczęśliwi, a grubo ponad 70% było zadowolonych z całego swojego dotychczasowego życia. Dania, Szwecja czy Norwegia osiągają wyższe poziomy, ale my jesteśmy już bardzo blisko. Tym samym Polska ma poziom szczęścia właściwy dla swojego położenia geograficznego. W Europie szczęście rozkłada się bowiem równoleżnikowo. Im bardziej na północ, tym bardziej szczęśliwi obywatele. Im bliżej równika tym poziom satysfakcji mniejszy. To jest paradoks, który można wyjaśnić procesami selekcji naturalnej. Skandynawowie już setki i tysiące lat temu wykształcili specyficzne podejście do szczęścia. Ponieważ żyli w skrajnie trudnych warunkach, przeżywali tylko ci, którzy byli najsilniejsi fizycznie i najzdrowsi oraz ci, którzy mieli największy hart ducha. Ktoś, kto w momencie przyjścia silnych mrozów zwątpił w możliwość przetrwania, nie podejmował działań mogących uchronić go przed zamarznięciem. Nie decydował się też na potomstwo. Twarde warunki ukształtowały charakter Skandynawów i paradoksalnie sprzyjały budowaniu poczucia szczęścia.
W tym samym czasie ludzie z południa mieli nieograniczony dostęp do żywności, nie musieli walczyć z silnymi mrozami ani budować solidnych domów. Jednocześnie i tak mogli mieć liczne potomstwo. Kryterium selekcji naturalnej było zdecydowanie mniej rygorystyczne niż na północy.
Ostatnio dużo mówi się o tym, że syte społeczeństwa Zachodu tracą konkurencyjność i dynamikę. A może nadmiar szczęścia odebrał im energię do pracy i zdolność do przeprowadzania zmian?
Pracodawcy również zyskują zatrudniając szczęśliwych ludzi. Są oni bardziej produktywni i kreatywni.
Takie myślenie to jeden z mitów, które narosły wokół kwestii szczęścia. Jest mnóstwo badań, które pokazują, że w firmach pracownicy szczęśliwi są bardziej produktywni, kreatywni, co przeczy tezie o wygasaniu motywacji rozwojowej u osób, które osiągnęły już pewien pułap zadowolenia z życia. Są też na to dowody makroekonomiczne. Mylił się na przykład słynny Richard Easterlin, pierwszy badacz podejmujący ten temat, który dowodził, że związek między zamożnością społeczeństwa, mierzoną produktem krajowym brutto na osobę, a szczęśliwością mieszkańców, członków tego społeczeństwa, jest słaby. Nie miał racji, gdyż przeprowadzał swój dowód na niewielkiej grupie 14 najbogatszych krajów. Efektem tego był wniosek, że bogatsze społeczeństwa nie są szczęśliwsze od biedniejszych. Gdy później przeanalizowano dane z większej liczby krajów, okazało się, że ten związek w rzeczywistości jest bardzo silny. Różnice w poziomie zamożności różnych krajów nawet w 70% determinują poziom szczęśliwości ich obywateli. Szczęście jest więc silnie związane z poziomem rozwoju gospodarczego i zamożnością społeczeństw. Nie jest, jakby niektórzy chcieli, czymś niezwykle ulotnym, właściwie niemierzalnym.
Innym mitem okazało się twierdzenie Ronalda Ingleharta, że bogacenie się społeczeństwa wpływa na wzrost dobrostanu psychicznego obywateli, ale tylko do pewnego poziomu. Innymi słowy, gdy bogacą się biedne kraje, to w tych społeczeństwach rzeczywiście rośnie zadowolenie z życia ich mieszkańców. Jednak po osiągnięciu pewnego poziomu zamożności wzrost szczęścia ulega zahamowaniu. Niektórzy naukowcy nawet zaryzykowali podanie wielkości granicznej. Magiczną kwotą, powyżej której rozwój gospodarczy miał już dalej absolutnie nie przyczyniać się do wzrostu szczęśliwości obywateli, miało być 20 tysięcy dolarów na osobę rocznie. Racji nie mieli także naukowcy, którzy twierdzili, że do pewnego momentu szczęście rośnie wraz ze wzrostem PKB, a po przekroczeniu pewnej wielkości dochodu jego wzrost wyhamowuje prawie do zera. Ponieważ ci badacze nie byli ekonomistami, nie brali pod uwagę prawa malejącej użyteczności krańcowej, zgodnie z którym każda kolejna konsumowana jednostka jakiegoś dobra generuje mniejszą korzyść dla odbiorcy. A zatem jeżeli nasze dochody wzrosną z 1000 do 1500 zł, to niewątpliwie odczujemy poprawę jakości życia. Stać nas na 50% więcej! Ale jeśli ktoś zarabiał 10 000 zł i jego dochód wzrośnie o 500 zł, to on w ogóle tego nie odczuje. Jeżeli więc będziemy brali pod uwagę bezwzględne różnice w wielkości PKB, to możemy dojść do wniosku, że związek między zamożnością a poczuciem szczęścia kończy się w jakimś punkcie określonym wysokością dochodu. Tak się jednak nie dzieje.
Zależność między bogactwem a dobrostanem psychicznym obywateli jest nawet silniejsza w grupie krajów zamożnych niż w krajach ubogich.
Czy wynika z tego, że strategia „podnoszenia szczęścia” pracowników, tak rekomendowana przez wielu zachodnich specjalistów od zarządzania, jest jednak skuteczna? Czy szczęśliwsi pracownicy przyniosą więcej pożytku pracodawcy?
Szczęśliwi ludzie mogą liczyć na szybszy wzrost własnego dobrobytu. Również pracodawcy na tym zyskują. Są dane, które pokazują, że szczęśliwi pracownicy są bardziej produktywni i kreatywni.
W Polsce jednak to nie poziom szczęścia jednostek jest problemem przedsiębiorstw. Młode pokolenie jest generalnie szczęśliwsze niż pokolenie rodziców. Poszczególni ludzie są efektywni – nie jesteśmy jednak efektywni jako wspólnota. A tymczasem dzisiaj czynnikiem decydującym o efektywności funkcjonowania przedsiębiorstw nie jest produktywność jednostek, lecz potrafiących współpracować zespołów. W firmach innowacyjnych lub tych aspirujących do bycia innowacyjnymi zatrudnienie choćby samych tryskających szczęściem pracowników nic nie da, ponieważ kreowanie innowacji jest pracą zespołową. Minęła już epoka Edisona, w której jeden człowiek wynajdywał żarówkę i piorunochron. Dzisiaj skonstruowanie nowego modelu samochodu, systemu IT czy zaprojektowanie usługi wymaga dobrej współpracy ogromnego zespołu ludzi. Ta umiejętność należy do kluczowych wskaźników kapitału społecznego i jest w Polsce niepokojąco niska. Jesteśmy na poziomie niższym niż Grecja i porównywalnym z Bułgarią. Drastycznie odstajemy od krajów północnoeuropejskich. Dlatego jak najszybciej powinniśmy zmienić ten stan. Nie liczyłbym na to, że rodziny zmienią styl wychowania. Inicjatywę powinna więc przejąć szkoła. Im prędzej szkoła zmieni sposób kształtowania charakterów i zacznie uczyć młodych Polaków współpracy, tym lepiej. Jeżeli absolwenci placówek edukacyjnych nie wyniosą z nich nawyku kooperacji, nie otworzą się na innych i nie będą w stanie zaufać tym, z którymi współpracują, to nie mamy co liczyć na sukces gospodarczy w innym niż dotychczas wymiarze. Pozostaniemy po prostu niskokosztowym centrum produkcyjnym, którego rozwój oparty jest na naśladownictwie. A więc samo szczęście u pracowników nie wystarczy do tego, by uzyskać przewagę konkurencyjną na polu innowacyjności. Szczęście jest niezbędne, ale jeszcze bardziej potrzebny jest kapitał społeczny, czyli wzajemne zaufanie ludzi do siebie i umiejętność współpracy.