O tym, jak skutecznie przekazywać następcom wiedzę, umiejętności i zamiłowanie do biznesu, mówią przedstawiciele dwóch pokoleń rodziny Kruków, której nazwisko stało się ogólnopolską marką.
Rodzinne firmy są jednym z fundamentów wielu światowych gospodarek i odgrywają coraz większą rolę również na polskim rynku. Dziś stery wielu przedsiębiorstw, które powstały w okresie przemian gospodarczych, przejmują z lepszym lub gorszym skutkiem dzieci założycieli. Firmy rodzinne wytwarzają w Polsce co najmniej 10% produktu krajowego brutto, co czyni je istotnym składnikiem rodzimej gospodarki. W porównaniu z zachodnimi rynkami to jednak wciąż mało, gdyż w wielu zachodnich gospodarkach rodzinne biznesy są odpowiedzialne nawet za 50% PKB oraz za tworzenie ponad połowy nowych miejsc pracy. Co piąta firma z listy Fortune 500 to przedsiębiorstwo, za którego sterami stoją członkowie jednej rodziny, a wiele z nich to giganci znani na całym świecie, tacy jak potentat handlowy Walmart, producent samochodów Volkswagen, przedsiębiorstwo wydobywcze Glencore, producent elektroniki Samsung, wytwórca klocków Lego, firma kosmetyczna L’Oréal czy producent mebli IKEA. Uwarunkowania polityczno‑gospodarcze sprawiły, że znaczna część polskich firm rodzinnych na zbudowanie swojej potęgi miała zaledwie 25 lat, co jest okresem niezwykle krótkim, jednak wystarczająco długim, aby możliwe było przekazanie sterów następnemu pokoleniu. Sukcesja nie wszystkim jednak się udaje. Jedną z rodzin, które skutecznie przeprowadziły proces pokoleniowej zmiany warty, jest rodzina Kruków. Niedawno marka W.Kruk obchodziła jubileusz 175‑lecia. I chociaż twórca potęgi tej firmy Wojciech Kruk sprzedał większościowe udziały giełdowej Grupie Vistula, to na tyle skutecznie przekazał potomkom wiedzę i pasję do biznesu, że jego syn i córka stworzyli nową firmę ANIA KRUK, która znalazła się wśród potentatów branży jubilerskiej. O tym, jak skutecznie przeprowadzić proces sukcesji pokoleniowej, mówią Wojciech Kruk oraz jego dzieci – Ania i Wojciech junior.

WOJCIECH KRUK: Od rzemiosła do wielkiego biznesu
Kluczem do kontynuacji rodzinnych tradycji biznesowych jest wdrażanie do działalności biznesowej młodego pokolenia już od wczesnego dzieciństwa. Mój ojciec czynił to tak subtelnie i umiejętnie, że nawet nie jestem w stanie określić momentu, w którym zdałem sobie sprawę, że warsztat jubilerski stał się moim sposobem na życie. Wraz z żoną chcieliśmy w podobny sposób podejść do wychowywania dzieci. I choć mieliśmy liczne momenty zwątpienia, irytacji, dziś Ania i Wojtek kontynuują rodzinną tradycję biznesową, która trwa już od pięciu pokoleń. Zaczęła się w 1840 roku, kiedy stryj mojego dziadka, Leon Skrzetuski, założył pracownię złotniczą. W 1887 przedsiębiorstwo przeszło w ręce mojego dziadka, Władysława Kruka, a w 1927 w ręce mojego ojca – Henryka. Ten w trakcie prowadzenia firmy musiał dwa razy zaczynać od zera. Raz w 1939 roku, drugi raz w czasach PRL. Później przekazał warsztat w moje ręce i z poznańskiej pracowni złotniczej udało mi się stworzyć ogólnopolską firmę W.Kruk, która w 2008 roku została przejęta przez Grupę Vistula. Wciąż mam w niej udziały, jednak nie angażuję się już ani w zarządzanie, ani w nadzór. Mojemu sercu bliższa stała się działalność dzieci, które kontynuują rodzinne tradycje biznesowe pod nową marką ANIA KRUK.
Przygotowanie dzieci do sukcesji jest niezwykle trudne i wymaga cierpliwości oraz dużej elastyczności z obu stron.
Nasze doświadczenia pokazują, że przygotowanie dzieci do sukcesji jest niezwykle trudne i wymaga cierpliwości oraz dużej elastyczności z obu stron. Przez długi czas wydawało mi się, że wszystko wiem najlepiej. Tymczasem okazało się, że młode pokolenie często ma inne od rodziców zainteresowania, buntuje się i chce się wyróżnić. Zarówno przekazanie wiedzy i pasji do biznesu, jak i konsekwencja i poszukiwanie porozumienia zaowocowały tym, że dziś Wojtek i Ania wkładają w markę ANIA KRUK dużo pracy i serca, co już przynosi pierwsze efekty. Firma powstała w 2012 roku. Obecnie ma 10 butików w Polsce i pierwszą placówkę w Katarze. Po czterech latach funkcjonowania firma znalazła swoje stałe miejsce na jubilerskim rynku. W maju 2016 roku przeprowadzono badania rozpoznawalności. Przez ostatni rok wzrost był prawie dwukrotny, z 32% na 51% (świadomość wspomagana). Ania dołączyła do piątki najbardziej rozpoznawalnych projektantów mody w Polsce, a do tego respondenci mieli jednoznacznie pozytywne skojarzenia z marką. To bardzo dużo jak na cztery lata działania, przy budżecie marketingowym nieporównywalnie mniejszym niż ten, którym dysponują rynkowi giganci. Ania jest twarzą marki i dyrektor kreatywną, Wojtek jest prezesem. Oboje niesamowicie się uzupełniają – córka ma duszę projektantki, syn jest zaangażowanym menedżerem. Przekazując swoim dzieciom zamiłowanie do biznesu, starałem się brać przykład z ojca. Zarówno mnie, jak i żonie zależało na tym, aby sukcesja nastąpiła w naturalny i niewymuszony sposób. Dlatego budowaliśmy z dziećmi, od ich najmłodszych lat, relację opartą na zaufaniu i pozwalaliśmy im uczyć się na własnych błędach.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Dlaczego brakuje chętnych do sukcesji? »
Brakuje chętnych do sukcesji w firmach rodzinnych
Sukcesja, Liderzy Bartłomiej Smolarek , Marek Jarocki PLStosunkowo niewiele studiujących dzieci przedsiębiorców deklaruje chęć przejęcia w przyszłości rodzinnych firm – to główny wniosek płynący z raportu Powrót do domu czy wolność? przygotowanego przez firmę EY.

Nauka przedsiębiorczości
Od ojca przejąłem przekonanie, że w relacjach z dziećmi niezwykle istotne jest motywowanie. Pamiętam, jak stworzył dla mnie „książeczki oszczędnościowe”. Co miesiąc z kieszonkowego oddawałem rodzicom 10 złotych i liczyłem, jak dzięki oprocentowaniu kwota rosła. Wraz z żoną zastosowaliśmy ten sam system wobec naszych dzieci, które szybko połknęły bakcyla oraz pieczołowicie liczyły uzbierane pieniądze. O oprocentowaniu decydowała specjalna „Rada Polityki Pieniężnej”, do której należałem ja i żona.
Następnie przyszedł czas na naukę przedsiębiorczości. Ojcu zależało, żebym poszedł na studia, ale chciał też, abym uczył się zawodu. W liceum uczyłem się złotnictwa i po lekcjach dorabiałem u niego w warsztacie. Nie miałem poważnych obowiązków – zwykle podpatrywałem innych i towarzyszyłem im w najprostszych pracach. Dostawałem jednak konkretne zadania i nigdy nie czułem się jak piąte koło u wozu.
Początkowo nie garnąłem się do pomocy, trochę się buntowałem. Wraz z upływem czasu zdałem sobie jednak sprawę, że moja praca ma jakiś sens. Pamiętam, że w XI klasie dostawałem 50 złotych kieszonkowego miesięcznie, a bilety do kina kosztowały wówczas około 15 złotych. Jeżeli chciałem dziewczynie kupić bilet i zabrać na lemoniadę, to mogłem sobie na to pozwolić tylko raz w miesiącu. Szybko się zorientowałem, że jeśli będę sprawnie coś produkować w warsztacie ojca, to zarobię więcej pieniędzy i będzie mnie częściej stać na takie przyjemności. W pierwszych latach odbywania praktyki nie umiałem jeszcze dobrze robić biżuterii, za to odnalazłem się w metaloplastyce. Na kawałkach blaszki zacząłem grawerować ratusz w Poznaniu lub Zamek Królewski w Warszawie. W tamtych czasach polski rynek był niezwykle chłonny i wykonane przeze mnie miedziane talerzyki z ratuszem spotkały się z dużym zainteresowaniem. Gdy doszedłem do wprawy, zacząłem zarabiać całkiem spore pieniądze. Tak mnie to wciągnęło, że przesiadywałem w warsztacie ojca kilka godzin dziennie. Po roku oznajmiłem rodzicom, że kupuję skuter.
Z czasem zacząłem się zastanawiać, jak usprawnić pracę. Przykładowo fasada ratusza w Poznaniu składała się 11 elementów. Doszedłem do wniosku, że nikt nie zauważy, jeśli na obrazku będzie miała ich 9. Te dwa fragmenty mniej pozwalały na skrócenie czasu pracy prawie o 18%. Później, aby jeszcze bardziej poprawić wydajność pracy, zatrudniłem kogoś do pomocy. Ja grawerowałem, a pracownik dodawał różne elementy, takie jak łańcuszki i zawieszki. Płaciłem mu siedem złotych za sztukę. Dla mnie zostawało 13 złotych, ale za to znacząco wzrosła liczba wytwarzanych talerzyków. W ten sposób na pierwszym roku studiów nauczyłem się kreatywności i optymalizacji.
Polscy przedsiębiorcy sądzą, że skoro zbudowali firmę, to poprowadzą ją lepiej niż ich dzieci. Takie myślenie często prowadzi na manowce.
W 1974 roku, kiedy ojciec miał 71 lat, zaproponowałem, że przejmę jego firmę. Powiedziałem: „Zarabiasz 20 tysięcy złotych miesięcznie. Będę ci płacił 22 tysiące i przejmę twój biznes”. Ojciec się zgodził, ale chciał, żeby jedna osoba pracowała tylko dla niego. Oczywiście przystałem na te warunki. Radziłem sobie dobrze, więc po trzech miesiącach ojciec doszedł do wniosku, że chce zarabiać 25 tysięcy. Po roku kwota urosła do 30 tysięcy.
Dla rozwoju rodzinnej firmy ważna była ustawa o mistrzach rzemiosła artystycznego z 1978 roku, która pozwalała rzemieślnikom posiadającym właśnie taki tytuł starać się o prowadzenie punktu sprzedaży własnych artystycznych wyrobów na wytypowanej uliczce w okolicach Starego Rynku. Wywalczyłem więc 18‑metrowy lokal przy tej ulicy. W naszej firmie, czyli w warsztacie ojca i moim, pracowało wówczas 15 osób. Ojciec na początku nie był zachwycony. „Biżuteria na takiej zapyziałej ulicy” – narzekał. Tłumaczyłem mu, że będzie to jedyny sklep w mieście z modną srebrną biżuterią, który może szybko reagować na zmiany trendów. Faktycznie, już dwa tygodnie po otwarciu sklepu klienci stali w długich kolejkach. Ojciec co parę miesięcy przychodził po rewaloryzację „swojej emerytury”, ale moje zyski pozwalały na realizację jego postulatów. To właśnie ojcu i jego otwartości na nowe możliwości zawdzięczam późniejsze sukcesy.
Sztuka inspirowania
Mając 27 lat, stałem się odpowiedzialny za dwa warsztaty. Ojciec wprawdzie sprawował nadzór, ale pozwalał mi próbować nowych rzeczy. Nasze wzajemne relacje nauczyły mnie, że dziecko wie często więcej niż rodzice, bo ma lepsze wykształcenie i większe możliwości poznania współczesnego świata. Tymczasem przedsiębiorcy sądzą, że skoro zbudowali firmę, to poprowadzą ją lepiej niż dzieci. Takie myślenie często prowadzi na manowce. Świadczą o tym działania, które podjąłem, a na które nie zdecydowałby się mój ojciec.
W latach siedemdziesiątych XX stulecia panowała w Polsce moda na kolczyki, ale nikt nie przekłuwał uszu. Postanowiłem więc ściągnąć specjalny pistolet z Niemiec i zatrudnić kolegę – lekarza. Doszedłem do wniosku, że nie będę sprzedawał „przekłuwania uszu”, ale „zakładanie kolczyków”, które było tożsame z przekłuciem uszu, ale nie było niezgodne z prawem. Pomysł należał do mnie, ale inspiracja pochodziła od ojca: „Jeśli spróbujesz, to może ci się uda, jeśli nie spróbujesz, to na pewno ci się nie uda”. Dlatego moje dzieci już od wczesnego dzieciństwa starałem się inspirować i motywować do odważnego myślenia. Robiliśmy to z żoną na każdym kroku, nawet podczas wakacji. Gdy córka miała pięć lat, pojechaliśmy do Austrii na narty. Dzieciaki dostawały kieszonkowe, po dwa szylingi dziennie, czyli około złotówki. Syn miał wówczas osiem lat i już zachowywał się jak „ekonomista pełną gębą”. Pamiętam taką sytuację – dzieci siedziały naprzeciwko siebie w pokoju i negocjowały. Wojtek tłumaczył Ani, że połowę pieniędzy będą wydawali na rozrywki, a połowę „odłożą na przyszłość”. Mówiąc „rozrywki”, miał na myśli gry na automatach. Tłumaczył Ani, żeby sama nie wrzucała swoich monet, bo nie wygra, ponieważ jest za mała. Przekonał ją, że będzie grał dwa razy, a jej przyjemność będzie polegała na obserwowaniu. Później poszedł dalej – powiedział siostrze, że chce sobie kupić duży miecz, ale żeby zrealizować swój zamiar, musi skorzystać z jej funduszy. Ania chciała szkołę kucyków. Wojtek zaczął jej więc tłumaczyć, że w Polsce szkoła kucyków jest tańsza i że z pewnością zdoła nas przekonać do przeznaczenia na nią pieniędzy z oddzielnego budżetu. Gdy pewnego wieczoru spacerowaliśmy całą rodziną, Ania ni stąd ni zowąd zatrzymała się, stuknęła nogą i stanowczo powiedziała: „Wojtek, ja muszę z tobą o tych pieniądzach porozmawiać!”. To była przepiękna scena. Córka w końcu sama zrozumiała, że ktoś ją wykorzystuje.
Podobne podejście stosowaliśmy w późniejszych latach, pozwalając dzieciom na uczenie się i zdobywanie doświadczeń poza firmą rodzinną, także za granicą. Pracując w biznesie rodziców, dzieci nie otrzymują od innych pracowników prawdziwej informacji zwrotnej i gdy popełnią błędy, nie spotkają się z taką samą reakcją jak pozostali. Dlatego staraliśmy się wytrącić je ze strefy komfortu. Wysyłaliśmy dzieci na obozy językowe lub wypoczynkowe, a później także na zagraniczne praktyki. Wcześniej smykałkę do biznesu wykazał Wojtek, który odbył praktyki i staże w wielu firmach produkujących dobra luksusowe, w tym na przykład staż w przedsiębiorstwie Omega w Szwajcarii w 2008 roku. Wojtek realizował również samodzielne projekty, jak na przykład komercyjne stoiska z biżuterią bursztynową na targach EXPO – w Japonii, Hiszpanii oraz Chinach. Ojciec zawsze pozwalał mi wypłynąć na głęboką wodę, później umożliwiałem to swoim dzieciom. Taka postawa zaprocentowała przy budowaniu marki ANIA KRUK. Córka początkowo nie garnęła się do biznesu tak bardzo jak Wojtek. Interesowała się projektowaniem wszystkiego poza biżuterią. Gdy jednak oddałem stery firmy W.Kruk menedżerom Grupy Vistula, córka bardzo zaangażowała się w kontynuację rodzinnej tradycji. Marka ANIA KRUK to dzieło moich dzieci.

ANIA KRUK I WOJTEK KRUK junior: Budowanie nowego biznesu
Powstanie marki ANIA KRUK było dla nas naturalnym krokiem. Wielu producentów dóbr luksusowych tworzy nowe marki adresowane do młodszych i mniej zamożnych grup. Taki pomysł od lat wielokrotnie pojawiał się w różnych rozmowach, gdy ojciec zarządzał jeszcze firmą W.Kruk, ale była to sfera odległych planów. Pomysł zrealizowaliśmy szybciej, niż przypuszczaliśmy, po tym, jak W.Kruk został przejęty przez Grupę Vistula, a nasza rodzina zdecydowała się wycofać z zarządzania marką W.Kruk. Oczywiście wciąż jako rodzina jesteśmy akcjonariuszami W.Kruka i ze wszystkich sił kibicujemy temu przedsiębiorstwu. Priorytetem jest jednak rozwój nowej marki, ponieważ nie potrafilibyśmy siedzieć bezczynnie, czekając na dywidendę. To geny naszego ojca i wpływ rodziców powodują, że chcemy tworzyć coś nowego. Dlatego też jako rodzeństwo zdecydowaliśmy się na stworzenie marki ANIA KRUK. Rodzice pełnią rolę nieformalnej rady nadzorczej. My zarządzamy firmą kreatywnie i operacyjnie, natomiast ojciec wspiera nas strategicznie.
Początki jednak nie były łatwe, ponieważ jako rodzeństwo bardzo się od siebie różnimy. Wojtek od dzieciństwa wiedział, że chciałby kontynuować rodzinną tradycję i pracował w W.Kruku na różnych szczeblach i stanowiskach, znał wszystkich pracowników, był zaangażowany w firmowe sprawy. Spędził również sporo czasu poza granicami kraju oraz zbierał doświadczenia na zewnątrz. Sprawdzał się, zdobywał wiedzę, którą mógł później wykorzystać w firmie rodzinnej.
W przypadku Ani było zupełnie inaczej. Przez całe studia na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu nie planowała projektować biżuterii i nie podejrzewała, że kilka lat później powstanie kilkanaście butików w całej Polsce z jej imieniem i nazwiskiem na szyldzie. W tym przypadku kluczową rolę odegrała sytuacja z Vistulą. Moment, w którym stanęliśmy w obliczu utraty tradycji rodzinnej, sprawił, że w Ani obudziła się chęć walki. Firma W.Kruk zawsze była mocno spleciona z naszym życiem i Ania mogła się buntować wobec tej tradycji, bo z nią dorastała. Uświadomiła sobie, że następne pokolenia Kruków utracą możliwość buntowania się wobec tradycji rodzinnej i zostaną pozbawione wyboru, co zdaniem Ani byłoby smutnym przerwaniem tak długiej historii. Dlatego zdecydowała się na jej kontynuowanie i stworzenie nowego biznesu, w którym Wojtek zajmie się aspektami finansowymi, a Ania procesem kreatywnym.
Otwartość na świat
Tworząc firmę, bazowaliśmy na wiedzy i doświadczeniach przejętych od ojca. Oczywiście, wychowaliśmy się w czasach, gdy rodzinny biznes miał zupełnie inną skalę niż wówczas, gdy firmę przejmował nasz ojciec. Mimo wszystko dostrzegamy duże podobieństwa pomiędzy tym, jak ojciec zdobywał doświadczenie dzięki naszemu dziadkowi, a tym, jak my przygotowywaliśmy się do prowadzenia rodzinnego interesu. W dzieciństwie rodzice obdarzyli nas dużym zaufaniem i pozwalali uczyć się na własnych błędach. Dlatego nie baliśmy się podejmować ryzyka i wychodzić poza schematy. Tak samo jak po studiach ojciec negocjował z dziadkiem jego przejście na emeryturę, tak w wieku 21 lat Ania negocjowała z rodzicami wyprowadzkę z rodzinnego domu. Rodzice byli bardzo zaskoczeni – argumentowali, że skoro studiuje w Poznaniu, to powinna mieszkać w domu. Mimo wszystko zgodzili się. Podobnie nie robili problemów i zgodzili się na jej studia w Barcelonie oraz opłacili koszty nauki w Hiszpanii. Zawsze powtarzali, że na edukację i podróże warto wydawać pieniądze.
Rodzice zachęcali nas do poznawania świata – sami w końcu uwielbiają podróże. Zawsze bardzo wspierali Wojtka w jego licznych podróżach, zarówno prywatnych, jak i biznesowych. Właśnie samodzielne wyjazdy pozwalają na poznawanie nowych kultur, funkcjonowanie w zupełnie innych zespołach, poszerzanie kompetencji oraz radzenie sobie w trudnych sytuacjach. Pokazuje to historia związana z zaangażowaniem Wojtka w targi w Pekinie. Był częścią kilkuosobowej delegacji, ale z powodu innych obowiązków musiał na targi dotrzeć niezależnie. Wydarzenie odbywało się na przedmieściach miasta, w tak mało popularnym rejonie, że nawet taksówkarze nie wiedzieli, jak tam trafić. Wojtek w Internecie sprawdził adres, zdobył dobrą mapę, dowiedział się, gdzie jest pociąg, i z ogromną walizką dotarł na targi trzy godziny przed resztą delegacji, która zgubiła się po drodze kilka razy. Reszta delegacji była przekonana, że trzeba będzie odbierać Wojtka z lotniska, a tymczasem on zdążył już poznać nowe osoby i wraz z organizatorami przygotował miejsce na prezentację.
Obok podróży duże znaczenie miały staże i praktyki, które oboje odbyliśmy nie tylko w firmie rodziców, ale też w innych organizacjach. Okazało się to niezwykle istotne z praktycznego punktu widzenia – prowadząc firmę ANIA KRUK, zauważamy, że czasem brakuje nam doświadczenia, które wynosi się z pracy w innych przedsiębiorstwach, obserwowania cudzych błędów. Wojtek, pracując przy dużych projektach, miał wielokrotnie okazję wcielić się w rolę menedżera, delegować zadania oraz rozliczać z ich wykonania. Ania musiała się wiele nauczyć, działając już na żywym organizmie.
Kluczowe natomiast okazało się wykształcenie Ani i doświadczenie związane z projektowaniem. Ojciec uważa Anię za artystkę, tymczasem ona jest projektantką, co prowadzi do licznych scysji pomiędzy nimi. Ania uważa, że artysta inspiracji szuka w sobie, tworzy projekty, które wyrażają jego opinie i refleksje. Natomiast projektant jest skupiony na kliencie, analizuje jego potrzeby i szuka rozwiązań. Projektant odpowiada na pytania, artysta je zadaje. Ojciec nie dostrzegał tych niuansów, dlatego miał większe problemy z wychowywaniem Ani na sukcesora. Wkrótce okazało się jednak, że rola Ani jest kluczowa dla firmy. Pokochała swoją pracę, kiedy zrozumiała, że tak jak projektuje się przedmioty, te same zasady i mechanizmy dotyczą kształtowania biznesu i strategii firmy. Dziś obydwoje czujemy się przedsiębiorcami i menedżerami, choć dochodziliśmy do tego innymi drogami. Nie było też trudno podzielić się obowiązkami – Wojtek odpowiada za twarde aspekty biznesowe, a Ania za spójność marki, począwszy od wymyślenia produktu, poprzez wizerunek firmy, aż po komunikację.

Relacje biznesowo‑rodzinne
Mieliśmy za sobą spuściznę rodziny Kruków i stworzoną przez ojca potęgę W.Kruk, jednak budując nową firmę, zaczynaliśmy jak typowy garażowy start‑up. Pierwsze biuro ANI KRUK powstało w piwnicy naszego domu. Początkowo pracowało w nim pięć osób. Tworząc nową firmę, w którą byliśmy zaangażowani wraz z rodzicami, szybko odczuliśmy, jak dużym wyzwaniem dla firm rodzinnych jest przenikanie się sfery zawodowej z prywatną. Własną firmę prowadzi się 24 godziny na dobę. Pamiętamy czasy, gdy ojciec, zarządzając W.Krukiem, potrafił skrócić rodzinny objazd po Skandynawii lub wyjazd na narty, bo miał ważną sprawę do załatwienia w firmie. Dziś staramy się tego unikać, jednak rzeczywistość czasem zmusza nas do tego, by łączyć sferę rodzinną z biznesową.
Dużym wyzwaniem jest dla nas odróżnienie się od firmy stworzonej przez ojca. ANIA KRUK nie jest marką stricte luksusową. Mimo to chcemy postawić na najwyższy poziom obsługę klienta, również tę posprzedażową, co jest rzadkością w podobnych przedsiębiorstwach. Chcemy się wyróżnić obsługą klienta może nie w tak oryginalny sposób jak ojciec, przekłuwając uszy, ale jakością i budowaniem najlepszych doświadczeń.
Sama relacja z ojcem, który prowadził przez wiele lat rodzinny interes w sposób dosyć konserwatywny, również jest sporym wyzwaniem. Musieliśmy zmierzyć się z innym modelem biznesowym zakorzenionym w głowie taty reprezentującego starsze pokolenie. Rozstrzygaliśmy takie problemy, jak: czy zakładać lokale przy prestiżowych ulicach czy w galeriach handlowych albo czy ważniejsze są sklepy stacjonarne czy Internet. Świat cyfrowy stwarza ogromną szansę dla naszego biznesu, dlatego staramy się korzystać w bardzo szerokim zakresie z Internetu – nie tylko kreujemy własny wizerunek za pomocą mediów społecznościowych, ale prowadzimy także sprzedaż online. Tymczasem ojciec wciąż preferuje sklepy stacjonarne. Mimo wszystko pamięta, jak sam przenosił firmę dziadka na „zapyziałą ulicę” i nie kwestionuje naszego podejścia.
Gdy Henryk Kruk, dziadek Ani i Wojtka, po II wojnie światowej reaktywował rodzinny biznes jubilerski, zaczynając zupełnie od zera, jego warsztat nie miał żadnego szyldu ani rodzinnej marki. Był to po prostu Warsztat Spółdzielni Rzemieślniczej numer 3, który robił pierścionki na zamówienie. Wojciech Kruk rozwinął firmę W.Kruk do 70 sklepów w całej Polsce, a Ania i Wojtek budują rodzinną markę od nowa. Robią to jednak inaczej i z jeszcze większym rozmachem. Po 175 latach historia zatacza koło, gdyż rodzina Kruków znów otwiera sklepy pod swoim nazwiskiem. Ale tym razem od początku sięga również poza granice kraju, gdyż na Bliskim Wschodzie powstaje już drugi butik z szyldem ANIA KRUK.