Robert Zieliński, szef firmy Farbox, produkującej materiały budowlane, staje przed dylematem: czy rozszerzać produkcję i handel na Ukrainie, gdzie zetknął się z próbą wymuszenia łapówki przez miejscowych urzędników, czy może dać sobie spokój i wrócić do kraju?
Eldorado w zasięgu ręki czy Dziki Wschód? Takie pytanie zadają sobie polscy przedsiębiorcy, którzy podjęli decyzję o ekspansji na rynki wschodnie – do krajów byłego ZSRR, a zwłaszcza na Ukrainę i do Rosji. Pytanie to jest szczególnie uzasadnione w przypadku inwestycji bezpośrednich, które w dużo większym stopniu niż prosty eksport wymagają uwzględnienia lokalnych warunków prawnych i podatkowych oraz nieformalnych sposobów prowadzenia biznesu. Ten właśnie koloryt lokalny zwiększa ryzyko prowadzenia działalności gospodarczej.
|Niestabilne przepisy prawne, biurokracja i bałagan w urzędach administracji publicznej, duża samowola oraz korupcja przedstawicieli wszystkich szczebli władzy zniechęcają do inwestycji wiele firm. Ale pojawiają się kolejne, które w tych niesprzyjających warunkach próbują znaleźć dla siebie miejsce. Przypadek fikcyjnej firmy Farbox pokazuje prawdziwe dylematy stojące przed inwestorami.
Robert Zieliński to typowy przykład polskiego przedsiębiorcy, który w czasie polskiej transformacji ustrojowej rozpoczynał od zera. Pierwsze pieniądze na rozkręcenie biznesu zdobył, pracując na czarno w Niemczech. Stamtąd, jako przedstawiciel producenta farb i klejów, wrócił do Polski, gdzie najpierw sprzedawał wyroby firmy, a potem – wspólnie z niemieckim partnerem – postanowił rozpocząć ich produkcję jako mniejszościowy partner. W połowie lat 90. sprzedał swoje udziały Niemcom i sam rozpoczął wytwarzanie materiałów budowlanych. Tak powstał Farbox. Były to dobre czasy. Branża budowlana przeżywała w tamtym okresie wyjątkowy boom. Przybywało wiele nowych mieszkań, ludzie też coraz częściej decydowali się na przeprowadzanie remontów generalnych. Popyt na farby, tynki czy kleje do glazury stale rósł. Perspektywy rozwoju były dla branży bardzo obiecujące, ale to oznaczało zarazem, że przybywało konkurencji, a gdzie większa liczba konkurentów, tam mniejsze marże. Myśląc perspektywicznie o swojej firmie, coraz częściej planował ekspansję na rynki zagraniczne, a ze szczególną ciekawością i uwagą śledził sytuację za naszą wschodnią granicą. Wschód ciągnął go coraz bardziej perspektywą mniejszej konkurencji i niższych kosztów. Możliwość ekspansji na te tereny uważał za coś w rodzaju podróży w czasie do tego okresu, kiedy na początku transformacji w Polsce konkurencja była mała, a pieniądze duże.
Kierowany tym sentymentem rozpoczął w 2003 roku współpracę z Ukrainą. Pomógł mu w tym udział w targach budowlanych w Kijowie, gdzie poznał swoich obecnych partnerów. Sasza Wiktorow i Oleg Hawryluk nie mieli wprawdzie dużego doświadczenia w biznesie, ale mieli zapał i otwarte głowy na nowe wyzwania. Po studiach inżynierskich byli kilka razy w Polsce, gdzie pracowali na czarno na budowach. Szybko nauczyli się języka, poznali rodzaje materiałów budowlanych, ich zalety i wady. Znali się na tym dobrze, bo swoją wiedzę wykorzystywali w pracy. Postanowili więc zająć się sprzedażą niektórych artykułów na Ukrainie. Skontaktowali się z kilkoma zagranicznymi producentami i szybko otworzyli własną hurtownię importowanych materiałów budowlanych. Zieliński poznał ich, gdy mieli już stałych klientów. Zaproponował Ukraińcom, aby pracowali wyłącznie dla niego i sprzedawali produkty Farboksu. Kilka nieformalnych spotkań przypieczętowało współpracę i w ciągu kilku miesięcy Farbox zaczął eksportować na Ukrainę farby, tynki i kleje.
Transport z Polski przestawał się opłacać. Kłopoty na granicy nie malały, a ceny wynajmu magazynów ciągle rosły. Choć zdecydował się na inwestycje i zgromadził potrzebny kapitał, to od roku nie przybliżył się ani o krok do celu, jakim miało być uruchomienie produkcji.
Sasza i Oleg szybko zorganizowali biuro Farboksu we Lwowie i dobrali sobie grupę dziesięciu handlowców, którzy rozprowadzali towar do hurtowni. Wynajęli też magazyny, gdzie trafiały sprowadzane z Polski produkty. Choć zapasy nadwerężały finanse Farboksu, zapewniały jednak terminowość dostaw do najważniejszych odbiorców. Zieliński pamięta, jak mało brakowało, by jedno z ważniejszych zamówień nie dotarło na czas do głównego klienta, gdy trzy ciężarówki farb i klejów utknęły na ponad tydzień na granicy. Gdyby Farbox nie miał zapasu towaru we własnym magazynie, z klientem na pewno mogliby się pożegnać.
Kłopoty, kłopoty, kłopoty
Tego dnia Robert Zieliński nie mógł zasnąć. Myślał nerwowo, co przyniesie jego jutrzejsza, dziesiąta już w tym roku, podróż na Ukrainę. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy był tam już sześć razy. Przymierzał się bowiem do inwestycji w budowę niewielkiej fabryki farb pod Lwowem. Transport z Polski przestawał się opłacać. Kłopoty na granicy nie malały, a ceny wynajmu magazynów ciągle rosły. Choć zdecydował się na inwestycje i zgromadził potrzebny kapitał, to od roku nie przybliżył się ani o krok do celu, jakim miało być uruchomienie produkcji. Już dawno znalazł stare hale fabryczne, które można było odnowić i wstawić tam sprowadzone z Polski maszyny, ale uzyskania zgody na zakup niszczejących hal ciągle nie dało się załatwić. Wprawdzie za kontakty na Ukrainie, głównie z miejscowymi urzędnikami, odpowiadali Sasza i Oleg, ale nadal wiele spraw wymagało jego osobistej obecności w tym kraju. Natarczywy dzwonek telefonu wyrwał go z półsnu.
– Tu Sasza. Wiem, że jutro przyjeżdżasz do Lwowa, a nie chciałem zaskakiwać cię złymi informacjami na miejscu…
Robert na chwilę wstrzymał oddech. Nie było mowy o spaniu.
– Co się stało?
– Mieliśmy dziś w firmie zaskakujących gości – zaczął Sasza, który od początku zarządzał biurem we Lwowie. – Koło biura Farboksu kręciło się trzech podejrzanych osobników. Potem okazało się, że to agenci Ukraińskiej Izby Skarbowej (UIS). Za takich przynajmniej się podawali. Jeden z nich przyszedł do biura i przedstawił się jako Iwan Nikołajewicz Buczkin, pracownik Działu Kontroli UIS. Powiedział sekretarce, że jego szef chce jak najszybciej ze mną rozmawiać. Z jego słów wynikało, że sprawdzili nasze deklaracje celne i stwierdzili, że przynajmniej od pół roku, aby zmniejszyć opłaty celne, zaniżamy wartość sprowadzanych na Ukrainę farb i lakierów. Z tego tytułu naraziliśmy państwo na straty przekraczające 55 000 hrywien (około 11 000 dolarów – przypis redakcji). Kwotę tę musimy jak najszybciej uregulować.
Co zrobimy, kiedy rozejdzie się, że Farbox jest łatwym celem, bo zależy nam na inwestycji i bez szemrania płacimy haracz każdemu, kto tego zażąda?
– To jakieś nieporozumienie – stwierdził Robert. – Czy ten Buczkin zostawił jakieś oficjalne wezwanie?
– Tak. Z datą i miejscem spotkania w urzędzie. Ale moim zdaniem, to ewidentne wymuszenie. Oni chcą od nas kasy. Nie mają przecież podstaw do takich oskarżeń – powiedział Sasza.
Robert słyszał o takich przypadkach. Polska prasa niejednokrotnie pisała o korupcji na Ukrainie, o ryzyku prowadzenia inwestycji w tym kraju. Nie bagatelizował tych ostrzeżeń, ale w mediach stale też głośno było o skorumpowanych polskich urzędnikach, a on prowadził biznes od lat i nie płacił nikomu łapówek. No, może coś tam zapłacił na początku działalności, ale było to bardzo dawno temu… Miał nadzieję, że na Ukrainie też znajdą się uczciwi urzędnicy i nie będzie się musiał nikomu opłacać. Przez ponad rok był spokój. Był nawet zdziwiony, że nikt się ich firmą do tej pory „nie zainteresował”. Znał przypadki eksporterów, którym rekwirowano towar na granicy. Żądano dodatkowych opłat celnych, a potem utrudniano im odebranie towaru, który ostatecznie trafiał do szybkiej sprzedaży jako nietrwały lub zepsuty. Tak stało się w przypadku firm sprowadzających na Ukrainę ubrania i oprawki do okularów. Zanim sprawę ostatecznie rozstrzygnął sąd, towaru już nie było.
Kto chce od nas kasy?
Samolot przyleciał z opóźnieniem, ale Sasza cierpliwie czekał na niego przed lotniskiem. Sprowadzony z Polski, używany, dostawczy mercedes był najlepszym środkiem lokomocji. Robert wolał poruszać się po Ukrainie autem na miejscowych numerach. Nie chciał wyróżniać się w tłumie swoim nowym volvo, a poza tym miał już za sobą niemiłe doświadczenie. Kiedyś przyjechał do Lwowa z rodziną własnym nowym volvo, chciał im pokazać cmentarz Łyczakowski z cmentarzem Orląt Lwowskich, ocalałe z wojny zabytki na miejscowej Starówce, panoramę miasta z Wysokiego Zamku. Ale kilkudniowa wycieczka zakończyła się pechowo. Auto skradziono mu razem z rzeczami osobistymi. Wrócili wówczas z rodziną do Polski pociągiem, z postanowieniem, że więcej tu nie przyjadą. Robert złamał je szybko, ale dziś nie popełnia już takich elementarnych błędów.
Mijając kolejnego nowo otwartego McDonalda i sklep Levi’sa, spytał Saszy:
– Czego się dowiedziałeś o naszych tajemniczych gościach?
– Oleg sprawdza, kim byli ci ludzie. Czy Buczkin rzeczywiście pracuje w UIS i za co jest odpowiedzialny. Porządkujemy też nasze dokumenty. Ale z nimi jest wszystko w porządku. Ani razu nie opóźniliśmy płatności żadnego z podatków. Do tego się nie przyczepią – stwierdził stanowczo Sasza.
– Wystarczy, że uważają nas za podejrzanych. Jak skierują sprawę do sądu, to będziemy się mogli pożegnać z planami inwestycyjnymi. Staniemy się dla władz mało wiarygodnymi, a nawet nieuczciwymi inwestorami – odparł Robert.
– Musimy się więc do spotkania z władzą dobrze przygotować. Jutro porozmawiam z prawnikiem. A do tego czasu nasz księgowy niech zbierze wszystkie dokumenty podatkowe. Człowiekowi od ochrony powiedz, żeby przed biurem Farboksu było dwóch strażników, 24 godziny na dobę i 7 dni w tygodniu. Nikt nieupoważniony nie może wejść do firmy.
Potencjał i możliwości rozwoju
Kiedy Robert Zieliński szukał partnerów do współpracy, wiedział, że musi zaufać rodowitym Ukraińcom. Z jednej strony w grę wchodziły aspekty finansowe – sprowadzenie do Lwowa polskiego menedżera z rodziną, jego wynagrodzenie i utrzymanie byłoby co najmniej dziesięciokrotnie droższe niż zatrudnienie miejscowego fachowca. Z drugiej strony szukał ludzi, którzy dobrze znają rynek, jego realia, wiedzą, co, gdzie i jak trzeba załatwić. Na początek miały ich zmotywować do pracy pieniądze. Dwójce niespełna trzydziestoletnich kijowskich inżynierów zaproponował wynagrodzenie w wysokości 2500 hrywien, czyli około 500 dolarów (średnia krajowa na Ukrainie to 580 hrywien, czyli około 110 dolarów, specjaliści zarabiają od 400 do 500 dolarów). W porównaniu z polskim wynagrodzeniem, jakie otrzymuje regionalny przedstawiciel handlowy, było to i tak trzykrotnie mniej. Kiedy trzy lata temu spotkali się na targach w Kijowie, od razu przypadli sobie do gustu. Dwaj ukraińscy przyjaciele planowali uruchomić wspólne przedsięwzięcie. Chcieli nadal handlować materiałami budowlanymi, bo ta branża rozwijała się w ich kraju niezwykle dynamicznie. Po wielu latach zastoju w okresie gospodarki socjalistycznej budowa nowych mieszkań i domów nabierała teraz rozpędu. Tylko we Lwowie wybudowano w 2003 roku o 30% więcej mieszkań niż rok wcześniej. A w 2004 roku dynamika branży budowlanej sięgała 24%. Analitycy szacowali, że takie tempo będzie się utrzymywało co najmniej do 2008 roku. Zieliński, Oleg i Sasza szybko znaleźli wspólny język. Robert widział w nich swoje odbicie. Ich zapał porównywał do swojego zaangażowania, gdy przed laty startował w biznesie. Podobnie jak oni, przez kilka lat po studiach pracował na czarno na budowach, tyle że w Niemczech. Przy szybko rosnącym rynku i relatywnie taniej sile roboczej produkcja na miejscu wydawała się logicznym krokiem, który uwolni także firmę od kłopotów z celnikami. Taka była wizja przyszłości. Czyżby teraz w konfrontacji z urzędnikami skarbowymi miała ona lec w gruzach?
Koszty prowadzenia interesów
W ciągu niespełna dwóch lat prowadzenia działalności handlowej z ukraińskimi klientami Robert Zieliński tylko raz był zmuszony dać łapówkę. Podczas jednej z pierwszych wizyt na Ukrainie, kiedy uruchamiał przedstawicielstwo, chciał podłączyć do firmy przynajmniej dwie linie telefoniczne. Oleg z Saszą zabrali go wówczas na umówione spotkanie do Kijew Telekom, państwowej firmy telekomunikacyjnej. Wprowadzono ich do gabinetu Fiodora Iwanowicza Głuszczenki, jednego z dyrektorów Kijew Telekom. Przy kawie wysłuchali szczegółowych informacji o opłatach: za podłączenie jednej linii telefonicznej 100 hrywien (18,5 dolara) i za wynajęcie linii 10 hrywien (1,85 dolara) miesięcznie i o cenach połączeń w wysokości 0,5 hrywny (9 centów) za minutę. Nie były to wygórowane stawki, więc Robert z zadowoleniem myślał o podpisaniu umowy.
Wtedy jednak pojawiła się nieprzyjemna niespodzianka. Głuszczenko powiedział im, że ze względu na duże zaległości przeciągnięcie linii telefonicznych do ich biura nie nastąpi tak szybko. We Lwowie na założenie telefonu czeka się średnio trzy lata. W kolejce zapisanych jest prawie 40 tysięcy osób. Wielu mieszkańców miasta nadal korzysta z jednego telefonu zainstalowanego na dwie rodziny. Robert zamarł. Jak się będą ze sobą kontaktować bez stacjonarnego telefonu, faksów, no i oczywiście Internetu? Połączenia z telefonów komórkowych ich wykończą. Jednak i Sasza, i Oleg wyglądali na spokojnych. Odwracając się do Roberta, Sasza powiedział, że będą im więc musiały wystarczyć komórki oraz oferowane przez operatorów GSM połączenie internetowe.
Przy szybko rosnącym rynku i relatywnie taniej sile roboczej produkcja na miejscu wydawała się logicznym krokiem, który uwolni także firmę od kłopotów z celnikami. Taka była z grubsza wizja przyszłości. Czyżby teraz w konfrontacji z urzędnikami skarbowymi miała ona lec w gruzach?
Robert był zdziwiony. Dlaczego głośno omawiali w gabinecie urzędnika sytuację firmy? Zrozumiał, kiedy Głuszczenko odchrząknął.
– Oczywiście, moglibyśmy przyspieszyć załatwienie waszego podania.
Oleg jakby na to czekał.
– Fiodorze Iwanowiczu, co pan ma na myśli?
– Za jednorazową opłatę – wynoszącą 200 dolarów za linię – moglibyśmy w waszym burze zainstalować kilka linii telefonicznych w ciągu miesiąca. Za 400 dolarów za linię z przyjemnością zrobimy to w przyszłym tygodniu. Wprawdzie wymagałoby to zmiany naszych harmonogramów zakładania linii, ale jestem pewien, że to się da załatwić.
Robert miał wielką ochotę zwrócić się do innej firmy telekomunikacyjnej, gdzie opłaty za założenie linii byłyby bardziej umiarkowane. Ale sprawa znów przeciągnęłaby się o kolejne tygodnie, a na dalsze opóźnienia nie mogli sobie pozwolić. Robert poczuł się niepewnie, ale zadeklarował, że chciałby przyspieszyć zakładanie linii. Sasza poprosił Głuszczenkę o spisanie umowy na 5 linii telefonicznych. Kiedy urzędnik zlecał sekretarce przygotowanie dokumentów, Sasza wyciągnął rękę do Roberta i spytał.
– Chcemy mieć linie za tysiąc dolarów czy, szybciej, za dwa tysiące?
Robert zawsze miał przy sobie gotówkę. Z pasa na pieniądze wyciągnął dziesięć studolarówek i pięćset hrywien. Sasza schował pieniądze do koperty, którą wyjął z kieszeni. Kiedy Głuszczenko wrócił do gabinetu, Robert podpisał oryginał umowy i kopię, a Sasza bardzo dyskretnie włożył kopertę między kartki umowy i wręczył ją urzędnikowi. Następnie wypisał czek na 500 hrywien. Skinieniem głowy pokazał Robertowi, że czas już wychodzić.
Na koniec spotkania Głuszczenko, ściskając rękę Saszy, wręczył mu dwa pokwitowania. Jedno na 1000 dolarów, drugie na 500 hrywien. Robert nie rozumiał, co się dzieje. Czy właśnie dali łapówkę, czy nie?
Gdy wyszli z budynku Kijew Telekom, Oleg z Saszą na widok miny szefa wybuchnęli bardzo głośnym śmiechem. Wyjaśnili mu, że tak wielu ludzi narzekało na żądanie dodatkowych opłat w twardej walucie, że firma telekomunikacyjna zaczęła wystawiać za nie rachunki. Dodatkowe opłaty za usługi w dolarach lub euro stały się na Ukrainie normalną praktyką. W istocie biurokraci w większości urzędów zaczęli stosować taką samą procedurę. Kiedy rejestruje się firmę, zgłasza działalność w urzędzie skarbowym czy wzywa inspektora straży pożarnej do sprawdzenia pomieszczeń, wnosi się opłaty nie tylko w miejscowej walucie.
– Chociaż może ci się to wydawać dość dziwne, czuję wyraźną ulgę – powiedział Robert. – To pokwitowanie sprawiło, że łapówka stała się bardziej oficjalnym procederem. Ale jak rozliczyć tego rodzaju płatności? Czy to są koszty reprezentacyjne, czy koszty prowadzenia działalności? A potem i do tego mogą się przyczepić – dodał z niepewnym uśmiechem.
Usankcjonowane łapownictwo
Robert miał wrażenie, że stoi przed kolejnymi stromymi schodami, które prowadzą donikąd. Z jednej strony początek załatwiania formalności pod przyszłą inwestycję, z drugiej – czekająca go wizyta w UIS. W ciągu ostatniego miesiąca właściwie coraz mniej zajmował się sprawami operacyjnymi polskiej fabryki. Większość czasu poświęcił na zbieranie informacji o perspektywach inwestycyjnych na Ukrainie. Na sprawdzanie, ilu dokumentów będzie potrzebował i ile spraw musi załatwić w różnych urzędach. Okazało się, że aby postawić płot wokół działki pod inwestycję, muszą zdobyć kilkanaście zezwoleń.
W tej sytuacji proces rejestracji firmy Farbox w sześciu urzędach, przez które dwa lata temu przebrnęli Sasza z Olgiem, wydawał mu się całkiem prostą formalnością.
Wspomnienia przerwał Sasza.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział, otwierając drzwi i wyjmując bagaż Roberta. Dojechali wreszcie z lotniska do biura.
– Jeszcze dziś musimy porozmawiać z prawnikiem. Na kiedy mamy wyznaczone spotkanie z UIS? – dopytywał się o szczegóły Robert.
– Dokładnie za dziesięć dni. Ale Buczkin powiedział coś jeszcze. Że w takich wypadkach zazwyczaj strony mogą dojść do porozumienia – wyjaśnił Sasza.
– Ależ to wyjątkowo dwuznaczne sformułowanie, niczym zachęta do łapówki – oburzył się Robert. – Byłem skłonny zgodzić się na te wszystkie tak zwane opłaty za ułatwienia, przyspieszenia, żeby skłonić biurokratów do zrobienia tego, co do nich należy, zwłaszcza jeżeli wszyscy tak postępują. Ale teraz to już jest przegięcie. Co zrobimy, kiedy rozejdzie się, że Farbox jest łatwym celem, bo zależy nam na inwestycji i bez szemrania płacimy haracz każdemu, kto tego zażąda? Nie mam ani ochoty, ani pieniędzy, żeby dawać łapówki na prawo i na lewo – złościł się Robert.
Oleg i Sasza patrzyli na niego w milczeniu.
– Pewne jest to, że nie można dać im za dużo – odparł Oleg.
Robert wyczuł, że Ukraińscy partnerzy chcieliby go nakłonić do bardziej pragmatycznej postawy. Po co marnować czas na marzenia o tym, żeby rzeczywistość była inna niż jest.
Wschód ciągnął go coraz bardziej perspektywą mniejszej konkurencji i niższych kosztów. Możliwość ekspansji na te tereny uważał za coś w rodzaju podróży w czasie do tego okresu,kiedy na początku transformacji w Polsce konkurencja była mała, a pieniądze duże.
Robert myślał gorączkowo: „Może to nie jest najlepszy moment na prowadzenie tu biznesu. Wprawdzie nowo wybrany prezydent Wiktor Juszczenko był światełkiem w tunelu dla wszystkich potencjalnych inwestorów, ale na wprowadzenie porządku w urzędach, zlikwidowanie korupcji potrzeba czasu. Zmiany na szczycie władzy wyjątkowo trudno i powoli schodzą na niższe szczeble administracji państwowej. Zanim znikną przyzwyczajenia i „zasady” z czasów zawirowań politycznych, wiele firm może zrezygnować z prowadzenia biznesów na Ukrainie. Przez wiele lat największe koncerny powstrzymywały się od inwestycji bezpośrednich w tym kraju. Czy nowa władza – która zapowiada prounijne nastawienie – zdoła przyciągnąć tak potrzebny Ukrainie zagraniczny kapitał?” Tym bardziej, że sama ostatnio pogrążona jest w wewnętrznych sporach, a nawet podejrzana o korupcję.
Ale co robić teraz? Spakować walizki i wracać do domu czy kontynuować działania, żeby przyczynić się do rozwiązania sprawy? Może mógłby prowadzić podwójne życie, stosując się do miejscowych reguł gry, a jednocześnie inwestując w inicjatywy podejmowane przez miejscowe organizacje pozarządowe, usiłujące zwalczać korupcję w tym kraju?
W głębi duszy Robert wiedział, że nie zamierza wycofać się z Ukrainy. Wiedział, że na tym rynku można jeszcze wiele zrobić oraz dobrze i uczciwie zarobić. Ale czy ma targować się z szantażystami? Jakie działania byłyby w tym przypadku etyczne? Czy da się pogodzić zasady skuteczności i zasady etyki?
Czy firma Farbox powinna dać łapówkę urzędnikom skarbowym? • Pięciu ekspertów przedstawia swoje opinie: Jacek Chwedoruk – dyrektor warszawskiego biura banku inwestycyjnego Rothschild, Krystian Poloczek – założyciel i właściciel firmy Iberia Motor Company, która jest importerem samochodów „Seat” na rynkach polskim i ukraińskim, Zbigniew Bereza – ekspert ds. rynków wschodnich, dyrektor Stowarzyszenia Współpracy Polska – Wschód, profesor Wojciech Gasparski – dyrektor Centrum Etyki Biznesu przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN oraz wykładowca w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego w Warszawie, oraz Roman Rojek – prezes grupy Atlas, która od 12 lat eksportuje na rynki wschodnie, a od 3 lat prowadzi produkcję w Rosji.